Forum www.pracarchoep.fora.pl Strona Główna www.pracarchoep.fora.pl
none
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

konkurs

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.pracarchoep.fora.pl Strona Główna -> Kącik pisarski
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ancoron
WidowMaker



Dołączył: 21 Kwi 2017
Posty: 27
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z domu pod pękniętym niebem

PostWysłany: Pon 10:18, 07 Maj 2018    Temat postu: konkurs



Stał sam, czuł się tak stary jak jeszcze nigdy, zmęczony życiem i pokonany przez nie. Przyprószone siwizną włosy były rozwiewane przez wiatr, dłoń pokryta plamami wątrobowymi z trudem trzymała miecz, drżała nerwowo, gdy wznosił go znad ziemi. Tarcza od dawna leżała przełamana obok, wyżłobione licznymi cięciami rysy tworzyły fantazyjny wzorek. Krwawił z licznych ran, gdy zadał cios następnemu oponentowi, rozłupując mu czaszkę. Wracał myślami do samego początku, do ustawy, którą podpisał pomimo odradzania mu tego.
Żałował.
Kolejny piruet i unik. Ciężki jakiś. Coś trzasnęło w lewej rzepce i z jękiem przyklęknął.
To koniec, pomyślał, patrząc na wymierzone w siebie groty strzał i splunął, unosząc czubek miecza w kierunku wrogów, jak zawsze uśmiechnięty w obliczu śmierci. Epikur Belaiar, ostatni władca Archolos, walczył aż do końca. Miał okazję uciec, gdy to dopiero się zaczynało, mógł uratować życie, pozostawiając wyspę na pastwę losu. To byłoby w jego stylu, tak bardzo w jego. Pozostał, przekonany o słuszności swych przekonań.
Wokół płonęły domy, cała wyspa zamieniła się w piekło ognia i śmierci, wszędzie ciała, tak dużo ciał, krew spływała do rynsztoków. Krucy krążyli w powietrzu, a szczury zaczynały ucztę.
Smutas, nabity na pal, do samego końca twierdził, że miał gorsze rzeczy w dupie i skończył marnie, martwy, a krew z kałem miarowo spływała po drewnie. Broda i wąsy pokryte czerwienią, topór wbity w ziemię obok. Pomyśleć, że on był z nich najlepszy, a odszedł jako pierwszy, krzyczał, iż wszystko skończyłoby się inaczej, gdyby spisał prawa przysługujące władcom, co im sodówa do głów uderza. Miał rację. Potem go zabili.
Rabittous, zastępca gubernatora, pyskaty jaszczur, który uwielbiał kręcić melanże, zawsze z nieodłącznym hehe cisnącym się na ustach, także nie zaznał spokoju. Wyglądał tak, jakby po pijaku założył się, iż będzie celem dla łuczników. Przypominał trochę jeża. Blant w jego ustach wciąż dymił, lecz nie miał kto wziąć kolejnego bucha. Kilka godzin wcześniej twierdził, iż będzie beka z tej ustawy.
Arrival, stary wojak, do końca wierny, gotów walczyć za Archolos aż do końca. Spełnił swą powinność, broniąc dzieci. Spokój wymalowany na jego twarzy świadczył o tym, iż umarł dobrą śmiercią, jak człowiek, nie jak dzika bestia. Był wrogiem ustawy, wolał złoty środek, lecz w sytuacji bez wyjścia opowiedział się po stronie kompanów.
Jaszczuroczłek Fexo i jego ukochana wilczyca leżeli razem, pokrwawieni, z dziesiątkami ran ciętych. Walczyli jak lwy, osłaniając odwrót bezbronnych, wiedząc, iż zwyczajnie tak trzeba. Odeszli bez jęknięcia żalu.
Ziemia tego dnia przyjęła dużo krwi, zbyt dużo, by nie zapłakać nad losem, samotna łza spłynęła po policzku Belaiara, w końcu ta furry abominacja zdechła, chociaż tyle. Łza szczęścia.
Bragus, od dawna był wycofany, nie uczestniczył w życiu wyspy, prawdopodobnie od dawna był martwy. Wisiał przybity oszczepem do drzwi własnego domu, nawet nie zdążył krzyknąć, ni po miecz sięgnąć. Taki los spotykał tych, którzy nie byli gotowi na start, ignorowali sytuację na Archolos, ale nie odchodząc, mając na tyle godności, by po prostu zniknąć z życia.
Falric, złote dziecko Nordmaru, niejeden raz balansował na granicy śmierci, walcząc z rakiem trawiącym Archolos, nie dziwota tedy, że i tym razem nie skrewił. Paskudne krzyżowe cięcia zakończyły jego krucjatę, a tyle mógł jeszcze osiągnąć, lecz Rader odniósł sukces. Wyglądał na zaskoczonego własną śmiercią.
Tyle twarzy, lecz tak mało życia, to koniec, wszystko przeminęło.
Rais pełźnie w kierunku gubernatora, harcząc krwią gromadzącą się w ustach, lekkoduch, lecz walczył, bo nie miał innego wyjścia.
- Panie Belaiar, nie czuję się zbyt dobrze - wyszeptał i umarł, trafiony tchnieniem śmierci jednego z czarnych magów, które przemieniło go w proch.
Gurthez, sędziwy, emerytowany kapitan straży ciął jeszcze kolejnych dwóch, gdy w końcu został przytłoczony siłą wroga, a koszula jego splamiona krwią została, podniósł się jednakże i stracił kolejnego. Oblegli go tłumnie i dźgali włóczniami, aż wydał ostatnie tchnienie. On był dobry, oni źli, a koszula brzydka.
Xilk, mrukliwy typ, który dbał o porządek, zawsze lubił deszcz, z radością przyjął spadające, na jego spalone kulami ognia ciało, krople. Cierpiał i męczył się, aż w końcu skrócono jego cierpienie uderzeniem oskarda w skroń. Świat dla niego zniknął w błysku. Mimo wszystko przetrzymał Smutasa i to poprawiło mu humor w ostatnich chwilach.
Keyl, człowiek cień, który opuścił miasto dawno temu, przybył by bronić honoru Archolos. Łuk jego zaśpiewał tango, gdy strzelał do tych kutafonów, którzy zrobili o krok dalej. Cios dwuręcznego miecza sprawił, iż broń i jej właściciel zostali złamani w pół. Już nigdy nie zarzuci martwymi memami.
Webster, ork o aparycji świni, kolejny z tych, którzy powrócili na sam koniec, by odejść ostatecznie. Nawrócił się i rąbał wokół toporem, aż dostał strzałą w kolano, a następnie młotem w kark, który pękł niczym zapałka. Młot, nie kark. Zielonoskóry podniósł się i wrzasnął: "za Przymierza było lepiej" i zdechł.
Rodrigo, weteran walk z zombie, twórca wspaniałych karczemnych opowieści wyszedł z kuszą z karczmy, wystrzelił i trafił, po czym jął przeładowywać broń. Dostał strzałą prosto w serce i upadł. I głupi ryj sobie rozwalił, radując tych wszystkich mających dosyć lgbt w jego wykonaniu i marnych pomysłów, które gówno wnosiły do uniwersum.
Pedro padł szybko, nawet nie drasnął rycerza w pełnej zbroi, gdy dostał nożem w plecy, jęknął ciężko i zwalił się, płacząc na ziemię, gdzie, skulon w pozycji embrionalnej, dokonał żywota w stale rosnącej kałuży posoki. W zasadzie to nawet nikt zbytnio nie wiedział kim on był, ot typiarz, który się przypałętał.
Loco, fanatyk futuryzmu, który zawsze wolał unikać walki, po prostu przybył, by się bawić, skończył z poderżniętym szabelką gardłem, harcząc i walcząc o każdy oddech, by odejść niczym bracia Lwie Serce, prosto do Elexa.
Erkebrand, największy bawidamek, sława nad sławy, łamacz niewieścich serc. Sam skończył ze złamanym sercem, cios dwuręczniaka przeciął go, wchodząc w ciało z prostotą penisa zanurzającego się w pochwie. Chciał rzec, iż to tylko draśnięcie, lecz nie był rycerzem w czarnej zbroi, który to z Monthym walczył i zwyczajnie umarł.
Kai już nigdy miał nie stracić dziewictwa, gdy pocisk z katapulty trafił prosto w niego i w niejakiego Ascariusa. Mokre plamy splotły się w jedność, co było nad wyraz gejowe i fuj. Łowca głów Zegiel stracił głowę. Oskar padł, broniąc składu cebuli, bowiem miał dług wobec tych warzyw, śmierć przy zapachu ojczyzny to dobra śmierć. Velaya i Tallor zostali po prostu zadeptani przez uciekający motłoch.
Nordmarczyk Hudof zamiast wymachiwać toporem jął kpić z przeciwników, najwyraźniej zapominając, iż nie wysyła gołębi pocztowych, a to jest werbalna konwersacja. Cięty od krocza aż po żebra padł narzekając na Smutasa i twierdząc, że leci na Epikura, przez co spłodzą knura.
Ertix nawet nie walczył, nie podobały mu się takie klimaty, spokojnie czekał, aż dostał w aortę i klęknął, wodząc wokół nieprzytomnym spojrzeniem, aż w końcu po prostu szczezł.
Luna i Rene skończyły splecione w miłosnym uścisku, w łóżku, gdy płonący dach pogrzebał ich w ruinach budynku. Homoseksualistki aż do samego końca. Sprytny złodziej majtek dzień później je odkopał i ukradł bieliznę.
Dwoje orków czeladników zginęło na głównej ulicy, nikt nie zdołał nawet zapamiętać ich imion, które skazane zostały na zapomnienie, tak jak i ich posiadacze. Samica lżyła na oprawców, wyzywając ich od męskich, szowinistycznych świń. Samiec po prostu w amoku powtarzał słowo papaja.
Gdzieś tam niejaki Demoren umierał gwałcony przez czterech napalonych orków, dwóch w oczodoły, jeden w tyłek, a jeden do gardła. To była piękna śmierć.

Epikur widział to wszystko i uronił kolejną, samotną łzę, szczęsliwy, że może patrzeć na śmierć tych wszystkich ciot i frajerów, lecz postanowił grać heroicznego i szlachetnego wodza, który rozpacza po stracie ludzi.
Przywdział na twarz oblicze rozpaczy, kupione w promocyjnej cenie w Araxos, po czym w bezsilnej wściekłości odrzucił od siebie miecz i wrzasnął:
- Tyle cierpienia! Tyle śmierci! Za co? Czy to tylko dlatego, iż ogłoszone przeze mnie zostało, że ruchanie płaskich lasek jest gejowe, bo to prawie jak z facetem? Czy to był wystarczający powód do wojny zwolenników i przeciwników tejże idei?
Odpowiedzią dla niego był jedynie dźwięk zwalnianych cięciw i świst strzał przecinających powietrze. Potem nie było już nic.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ancoron dnia Wto 14:20, 29 Maj 2018, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ancoron
WidowMaker



Dołączył: 21 Kwi 2017
Posty: 27
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z domu pod pękniętym niebem

PostWysłany: Sob 9:31, 26 Maj 2018    Temat postu: praca Maligny

Czarnoksiężnik wdzięcznie zwany Sybilem miotał się po swojej komnatce napędzany piekącym niepokojem. Niewiele rzeczy było zdolnych wstrząsnąć tak stoickim i zimnym umysłem, a każda z nich była nad wyraz denerwująca, straszna i paskudna. Z pewnością źródło gorączki Sybila parsknęłoby śmiechem, gdyby usłyszało o sobie takie epitety, a potem w ataku furii przyzwało zgraję nieprzyjemnych istotek ze skłonnościami do rozrywania wszelkich form życia, albowiem było wiedźmą. Nie jakąś pomarszczoną jędzą z zamiłowaniem do ropuch, tylko potężnym czarnym magiem, tyle że w żeńskiej wersji, co według naszego bohatera było naprawdę wybuchową mieszanką. I nieprzewidywalną. Na tyle, żeby uwieść najukochańszą, sybilową córeczkę, Annelisę, i spieprzyć z nią na jakieś zadupie. Cudownie, po prostu cudownie. Nie ma to jak kubeł zimnego, cuchnącego upokorzenia.
  Sybil nerwowo szarpnął kasztanową brodę i porzucił wydeptywanie ścieżki w dywanie na rzecz przygotowywania uspokajających ziółek. Już on tak sytuacji nie zostawi, co to, to nie…

***

  Tymczasem Annelisa przeżywała coś, co na upartego można by określić przygodą życia. Oto córka bogatego czarnoksiężnika, znudzona czekaniem na księcia z bajki, kończy wybawiona z wieży pustego luksusu przez czarodziejkę! Może to i lepiej, pomyślała z twarzą wciśniętą w plecy czarnowłosej wiedźmy. Właśnie jechały konno. Gdzie? Przed siebie. Dziewczyna była jednak już znużona podróżą. Nie przywykła do takich niewygód, jej delikatne ciało nie zaznało wcześniej bólu tylu odcisków i siniaków.
 - Kotek, ile jeszcze? I gdzie jedziemy? – zamarudziła głośno.
 - Jedziemy obejrzeć coś ciekawego – z zadowoleniem oznajmiła Inaris.
- Będę mogła tam się wykąpać?
- Tak. W rzece.
  Annelisa prychnęła cicho, czując ukłucie tęsknoty za cywilizacją. Chociaż musiała przyznać, że dzika, górzysta okolica miała swój urok. Wśród drzew i gęstych krzaków ćwierkały ptaki, a niebo przybrało kojącą, błękitnoszarą barwę. No i sama czarownica... Cudowna, kochająca, czarnooka. Kto by nie zniósł odrobiny niewygody dla kogoś takiego? Panienka przymknęła więc oczy, zdecydowana powstrzymać się od narzekania.
Wreszcie, gdy już straciła nadzieję, że kiedykolwiek dotrą do celu, Inaris zatrzymała konia.
- Jesteśmy. Imponujące, czyż nie? - Annelisa otrząsnęła się z letargu i wlepiła wzrok w ogromne ruiny majestatycznie rysujące się wśród drzew. - To ruiny starej twierdzy jaszczuroludzi. Tajemnicze miejsce. Dosyć niebezpieczne, ale o to się nie martw - uśmiechnęła się czarnowłosa do młodszej towarzyszki. - No i tutaj prawdopodobnie nie znajdzie nas twój ojciec.
- Nie sądzę, by w ogóle szukał. Jest zbyt pochłonięty tymi swoimi księgami...
- Zdziwiłabyś się - rzuciła czarownica i zeskoczyła z konia, po czym pomogła zejść Annelisie. Towarzyszki niespiesznie ruszyły w kierunku ruin.

***

Sybil od kilku godzin w skupieniu siedział w swojej pracowni, uparcie pracując nad znalezieniem miejsca pobytu niesfornej córki. Klasyczne poszukiwania nie przyniosły efektów, toteż postanowił zdać się na magię.
Długo siedział w fotelu, pozornie pogrążony we śnie, a jego umysł badał wszelkie tropy łączące się z Annelisą. Ślady w pamięci zwierząt i ludzi, muśnięcia na roślinach... I wreszcie. Znalazł. Niewinna duszyczka dziewczyny niemal kompletnie zasłonięta przez dziwną obecność wiedźmy Inaris. Och, on już jej pokaże, że tak się nie robi. Dorwie ją, choćby miał wprosić się do piekieł. Nikt mu nie będzie dziecka demoralizował, porywał i pchał ku jakimś zboczeniom.
Wstał z siedziska, przeciągnął się i ruszył po ulubiony płaszcz. W oczach błyszczała mu wściekła determinacja.

***

Dwójka kobiet siedziała przy małym ognisku o wesoło tańczących złoto-zielonych płomykach. Jego światło powoływało do życia wiele dziwnych cieni, które osadzały się na najbliższych podniszczonych murach. Noc była ładna i jasna, sprawiała, że ponure otoczenie wydawało się bardziej romantyczne niż przerażające. Takim też wolała je widzieć Annelisa. Z rozmarzeniem wpatrywała się w piękną twarz Inaris.
Mogłoby się wydawać, że sielanka potrwa wiecznie... Nagle oczy wiedźmy rozszerzyły się. Zanim któraś z nich zdążyła jakoś zareagować obok ogniska zaczęły materializować się kłęby dymu, do którego po chwili dołączył Sybil. Po chwili obok pojawił się jeszcze jego asystent, który od razu skręcił się w ataku histerycznego kaszlu.
- Ty suko! - od razu ryknął mężczyzna, rozczapierzając palce.
- Tato... - jęknęła zażenowana i wystraszona dziewczyna, przysuwając się do swojej miłostki.
- Żadne tato, smarkulo. Odsuń się od tego czegoś - wysyczał zgorszony mężczyzna. Czarownica faktycznie odepchnęła od siebie Annelisę. Na jej wargach wykwitł paskudny uśmieszek, a dookoła głowy zaczęła zbierać się ciemność. Starszy mag nie zamierzał czekać, aż coś z tego wyniknie i od razu posłał w jej stronę imponującą kulę ognia. Kobieta odskoczyła, płomienie uderzyły w stary mur, wybijając w nim sporą dziurę.
- Przestańcie! - wrzasnął obiekt sporu, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Magowie bez reszty zajęli się napierdalaniem w siebie czarami. Było to dziwne widowisko, pełne jasnych rozbłysków i plam kolorów. Annelisa, gnana obawą o swe życie i histerycznie szlochając, zaczęła na oślep uciekać w głąb ruin. Zdawało jej się, że aż świat drży... Zatrzymała się, zszokowana. Ziemia faktycznie drżała. Cześć zabudowy zaczęła się sypać. Cienie pogłębiły się, w powietrzu zaczął brzmieć niski pomruk. Huk zaklęć ucichł, tak jak wszystko, co żywe.
Rzeczywistość na chwilę stanęła w miejscu, a potem rozpętało się piekło.
Pomruk zamienił się w obłąkańczy wrzask, a ziemia zarwała się, gdy wyrwało się spod niej ogromna istota rodem z koszmarów schizofrenika. Wyglądała niczym pokraczna parodia smoka z wodogłowiem. Poskręcane, liczne kończyny podtrzymywały cielsko pokryte szarawymi, matowymi łuskami, dwie pary błoniastych skrzydeł przysłoniły rozgwieżdżone niebo. Stworzenie uniosło swój podłużny, kostropaty łeb i ponownie wrzasnęło, prezentując pokryty wrzodami język i kilkanaście rzędów krzywych, żółtych zębów. Następnie zwróciło spojrzenie przekrwionych, mętnych ślepi na dwójkę magów. Sybila zatkało z przerażenia, jego asystent zemdlał.
- Tak, on istnieje! - krzyknęła euforycznie Inaris. - Niebywały osobnik... - dodała, wzruszona.
- C-co? - wyjąkał straszy czarnoksiężnik.
- Gówno. Pierdolcie się wszyscy! - roześmiała się wiedźma. A potem nie było już nic, w każdym razie dla osób przebywających w ruinach. Potwór zionął cuchnącym płomieniem, paskudnym żywiołem, od którego nawet mury zaczęły się topić. Stworzenie zasyczało z satysfakcją, a potem ruszyło na łowy. Było naprawdę bardzo głodne.

***

Istota bezlitośnie ruszyła na żer, niszcząc napotkane na swojej drodze osady. Niemal nie imały jej się i miecze, i magia. Kto stanął jej na drodze, ginął. Rośliny więdły o jej toksycznego tchu, odchody zatruwały glebę i wody. Archolos zamarło z przerażenia, ludzie rozpoczęli masową ucieczkę. Na wyspie nic już nie było pewne, ani przeżycie jutra, ani pożywienie. Nadzieja umarła.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ancoron
WidowMaker



Dołączył: 21 Kwi 2017
Posty: 27
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z domu pod pękniętym niebem

PostWysłany: Pon 20:33, 28 Maj 2018    Temat postu: Praca Miki

Archolos. Poniedziałek. Gubernia od wielu tygodni toczy walkę ze swym dawnym wasalem, Księstwem Kahr. Wojna ta jednak po krótkim czasie zamarzła. Żadna ze stron nie próbowała już atakować drugiej. Czekali na odpowiedni moment. Dla Archolos tym momentem był powrót szpiegów wysłanych na teren wroga w celu pozyskania informacji. Nie wrócili. Gdyby nie to, że byli to profesjonalni amatorzy pomyślano by, iż już nie żyją. Tak czy inaczej nie można było wysłać wojska bez informacji o obronie, rozmieszczeniu wojsk i tak dalej. Nic nie wskazywało na to, by konflikt został wznowiony, więc ludzie zaczęli ignorować potencjalne zagrożenie i to był początek tęgiego burdelu. Folgowali nie tylko zwykli, szarzy obywatele ale także przedstawiciele elit...
Słońce wstało już dawno. Dzielny wojownik z Myrtany leżał w swym barłogu i leczył snem uciążliwego kaca. Był zaniedbany - widać było, że balował długo, a alkohol lał się litrami. W końcu się obudził. Zwlókł się z łóżka i przetarł oczy. Spojrzał na stół łapiąc się za burczący brzuch. Niestety tam nie było nic, czym mógłby napełnić żołądek, więc trzeba było wyjść z mieszkania i pójść na zakupy. Ogarnął się szybko i wyszedł na korytarz. Zerknął na drzwi toalety. Mimo wszystko czuł się dobrze, ale trochę chciało mu się siku. Podszedł do łazienki tanecznym krokiem nucąc sobie pod nosem jakąś piosenkę zasłyszaną na wczorajszej libacji. Gdy był już pod ubikacją, odrzwia otworzyły się i stanął w nich ten otyły sąsiad z góry ciągle wypróżniający się w toalecie piętro niżej. Uśmiechnął się tępo na widok Myrtańczyka.
- Dzień dobry, panie Kai - rzekł, zamykając drzwi.
- Panie! Pan miał tu już nie przychodzić, a pan przychodzisz i ja się pytam: po co?! - zagrzmiał Zielonooki.
- Panie, ja do pana grzecznie, a pan do mnie z mordą - skomlał grubas. - Zresztą, już niedługo pan mnie nie będzie widział.
- Tak? A bo co? - zapytał zbity z tropu mężczyzna.
- A bo ja se wyjeżdżam - odparł dumnie.
- Ciekawe gdzie - rzucił ironicznie Mistrz Gildii Łowieckiej.
- Do Myrtany. Wracam, bo tutaj to już za chwilę kamień na kamieniu nie zostanie. Nie będzie ani tego miasta, ani tej kamienicy, ani nawet tego kibla!
- O czym pan pieprzysz? - spytał już zupełnie zbaraniały Kai.
- To pan gazet nie czytasz? Wojska Kahru zajęły Piscoris i mogą przemieścić się dalej w głąb kraju.
- No ale jak oni się przebili przez blokadę naszej floty?
- A bo ja wiem? Grunt, że się przebili i zaraz mogą być tutaj. Do tego czasu ja stąd uciekam.
- No tak, bo uciec to każdy jeden potrafi, a robić to nie ma komu! Pan se będziesz bezpieczny na Kontynencie, a my tu z panem Marianem będziemy walczyć o Archolos.
- Panie, pan Marian będzie walczył, ale przeciwko panu. On ma podobno kahrańskie korzenie.
- Jak kahrańskie korzenie? Przecież to jest Myrtańczyk. Świnia, łysa menda, wrzód na zdrowym organizmie narodu, ale Myrtańczyk.
- Ja nie wiem, ale po mojemu to oni go nie ruszą. Do widzenia się z panem.
Myrtańczyk stał jak wryty. Nie wiedział, że sprawy Archolos mają się aż tak źle. Ruszył ku wyjściu z kamienicy. Chciał kupić sobie coś do żarcia, bo kiszki coraz bardziej grały mu marsza. Będąc na zewnątrz odetchnął głęboko świeżym powietrzem. Idąc przez miasto natknął się na Falrica Roggeveena.
- Jak cho... Ach, to ty, Kai - na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech. - Dobrze, że cię widzę. Potrzeba zanieść ten list do Generała Aeona-Gona. Swoją drogą chujowe imię - wręczył rozmówcy papier zwinięty w rulon.
- Ale... - wyjąkał, mimowolnie przyjmując przedmiot.
- Dopilnuj, żeby ten cholerny Ork wykonał rozkaz! - rzucił Nordmarczyk na odchodne i pośpiesznie się oddalił.
- Ech, cały Falric... - westchnął w myślach Myrtańczyk.
Szybko zrobił zakupy i opuścił miasto. W trakcie drogi jadł to co kupił. Nic specjalnego, ot, kilka pajd chleba posmarowanych masłem z jakimiś nieoryginalnymi dodatkami. To pozwoliło mu najeść się do syta. Pozostawało tylko znaleźć ten obóz. Znalazł go prędzej niż myślał, bo w kilka minut po zjedzeniu ostatniej kanapki. Było w nim gwarno, jak to w wojsku. Żołnierze ostrzyli broń, rozmawiali, trenowali walkę, jedli lub robili inne rzeczy. Wszystko wydawało się skupiać wokół największego z namiotów. Nikt go nie pilnował. Zielonooki podszedł bliżej. Usłyszał jakiś gruby głos. Po chwili wszedł śmiało do środka.
- ... Owszem, ponieśliśmy wielką porażkę na równinach Piscoris... - głos umilkł, gdy jego posiadacz dostrzegł przybysza. Należał do rosłego Orka, pochylonego nad stołem z mapą i otoczonego adiutantami.
- Rzeczywiście wielkie bydlę z tego Aeona - pomyślał Kai wyciągając z kieszeni list do Generała.
Czego ty tu chcesz?! - zagrzmiał Krwawy Topór. - Nie jesteś jednym z moich ludzi. Jak śmiesz mi przerywać w naradzie wojennej?!
- Mam list z miasta stołecznego - rzekł Myrtańczyk podchodząc bliżej. Podał list rozmówcy.
Ten szybko go rozwinął i zaczął czytać.
- Mam się wycofać? Ale to bez sensu! - powiedział po przestudiowaniu tekstu. - Mogę wykurzyć teraz Kahrańczyków z Piscoris i będzie można zacząć kontratak. Przekaż, że się nie wycofam. Mało tego, jeszcze dziś po zmroku natrę na pozycje wroga.
- Ejże, ja nie jestem posłańcem! - oburzył się Mistrz pracowni łowieckiej. - Ja tu przyszedłem, żeby ci przekazać rozkaz i masz go wykonać, bo jak nie to osobiście nauczę cię szacunku do dowództwa.
- CO?! - zdenerwował się Generał. - Chociaż... W sumie niech będzie. Osobiście cię upokorzę przed moimi ludźmi, więc jeśli cię strach nie obleciał, wyjdź na zewnątrz.
Kai wyszedł na zewnątrz. Gdy Ork uczynił to samo, mężczyzna miał już wyjęty miecz.
- Żołnierze! - zawołał Gon. - Dziś dostarczę wam trochę rozrywki! Otoczcie nas kołem i podziwiajcie, jak walczę z tą... Morrą.
- Cholera, czuję się prawie jak podczas II Wojny z Orkami... - pomyślał Myrtańczyk.
Zaskoczeni wojacy zebrali się i obserwowali jak przeciwnicy mierzą się spojrzeniem. Ork i człowiek okrążali się. W końcu zaatakował ten pierwszy. Zielonooki obronił się z ledwością. Przez następne kilka chwil wymieniali się cięciami. Ale wynik był prosty do odgadnięcia. Wielki, orkowy topór kontra miecz jednoręczny. Kai zdał sobie sprawę, żeby wyprawił się z motyką na Słońce. Po chwili upadł na ziemię, ale wciąż chciał walczyć. Spróbował podciąć przeciwnika, ale nie udało mu się. To jednak odciągnęło uwagę brunatnoskórego na tyle, że Mistrzowi Gildii Łowców udało się wstać. Już miał wykonać płaskie cięcie skierowane w odkryty brzuch, gdy walczący usłyszeli wołanie jednego z knechtów:
- Generale! Kahrańczycy się zbliżają! Maszerują z Marny.
- Świetnie - uśmiechnął się szeroko Ork. - Łapcie za bronie, chłopcy i wykurzmy tych pokurczów z Archolos!
Rozległy się powszechne wiwaty. Krwawy Topór zwrócił się jeszcze do adwersarza:
- A ty także chwyć swój mieczyk i walcz, to może ocalisz honor, któryś utracił po przegranej.
- Hej, ja wcale nie przegrałem! - oburzył się Kai, ale Aeon już nie słuchał. - Poza tym to nie ja nie wykonałem rozkazu przełożonego - mruknął. - Zresztą, w sumie i tak nie zdążyliby się wycofać, skoro Kahrańczycy za chwilę zaatakują.
Wojsko Archolos zaczęło ustawiać się w szyku bojowym, tragarze taszczyli armaty naprzód, a kusznicy oraz łucznicy ustawiali się na pozycjach. W ich stronę szli przeciwnicy w podobnym ustawieniu. Obok piechoty po obu flankach stępem przemieszczała się kawaleria w dwóch kolumnach. Ta bliżej maszerujących żołnierzy składała się z wojowników wyposażonych w długie kopie i miecze. W drugiej zaś byli konni łucznicy, którzy napinali właśnie strzały na cięciwy.
Armaty obu stron konfliktu stanęły, a ich obsługa zaczęła je ładować. Gubernia miała w tej bitwie przewagę pod tym względem, ponieważ miała o jedną więcej niż Kahr, który dysponował trzema.
Kai ustawił się w czwartym szeregu choć wiedział, że będzie to bez znaczenia w trakcie bitwy, bo wszyscy walczący i tak rozproszą się na cztery strony świata. W końcu wszystkie armaty Księstwa wystrzeliły, szerząc zamęt w szeregach przeciwnika. Kilku żołnierzy Guberni padło martwych. Pozostali ruszyli na wroga. Gdy kawaleria Kahru przyspieszyła, szarżując na ludzi Krwawego Topora, artyleria Archolos oddała salwę zabijając kilku jeźdźców wraz z ich końmi. Na poddanych Księcia Vlada spadł także deszcz strzał i bełtów, jednak poranił on też nacierających wojaków Gubernatora. Zielonooki znalazł sobie przeciwnika i zaatakował go. Pozostali także znaleźli sobie adwersarzy i rozgorzała się batalia. Myrtańczyk pokonał słabo wyszkolonego wrogiego żołnierza i poszukał sobie następnego. Stał się nim kawalerzysta, któremu zabito konia. Zabił on wcześniej morderców swojego wierzchowca i ruszył z bojowym krzykiem na Mistrza pracowni łowieckiej.

Starcie trwało ładnych parę godzin. Ludzie Aeona byli wykończeni, ale odpędzili wroga. W rzeczywistości jednak ponieśli klęskę, ponieważ Kahrańczykom udało się przemknąć na Północ - w głąb wyspy. Zabrali rannych do obozu i udali się na zasłużony odpoczynek. Kai zmierzał właśnie do kantyny, chcąc porządnie się najeść po tym wysiłku. Liczył, że kucharz coś dobrego upichcił, podczas gdy oni walczyli. Mijał właśnie namiot Generała, gdy usłyszał:
- Wojowniku!
Odwrócił się i ujrzał Aeona-Gona. Podszedł do Orka wolno, mając broń w pogotowiu i zapytał:
- Czego chcesz?
- Dzielnie walczyłeś w trakcie bitwy - przemówił Krwawy Topór. - Nie doceniałem cię. Masz honor wojownika. Chciałbym się pojednać.
Myrtańczyk spojrzał na rozmówcę ze zdziwieniem. Po chwili zastanowienia powiedział:
- Wybaczam.
- Dziękuję, wojowniku. Postawiłbym ci piwo lub coś mocniejszego na zgodę, ale nie ma na to czasu. Musisz opowiedzieć w mieście stołecznym o tym co tu się teraz stało. Wszystko jest zresztą w tym raporcie - wręczył człowiekowi zwinięty w rulon papier. - Miejmy nadzieję, że Gubernator szybko podejmie odpowiednie kroki.
- Myślisz, że trzeba ostrzec Dusen? - zapytał Zielonooki kryjąc niezadowolenie z roboty posłańca. - A więc dlatego chciał się pogodzić - pomyślał zgryźliwie.
- Nie. Kahrańczycy tam nie zaatakują. To miejsce jest zbyt dobrze ufortyfikowane.
- Ukara?
- Nie. Podejrzewam, że uderzą na Ampeldorf, by odciąć nas od wina.
- Po co? - spytał zdezorientowany Kai.
- Jakoś muszą nam zaszkodzić, a Dusen jest zbyt dobrze chronione. Skorzystają z elementu zaskoczenia, bowiem nikt się nie spodziewa ataku na Ampeldorf.
- Wydaje mi się, że trochę to potrwa, bo muszą iść naokoło. Mamy czas.
- Otóż nie. Trzeba wyjść im na przeciw, nie spodziewają się tego. Jak Gubernator wyda taki rozkaz, ja udam się za nimi w pościg. Weźmiemy ich w kleszcze i znacznie osłabimy wroga. Idź już.
- Tak jest! - zawołał Kai i niechętnie zasalutował Orkowi.
Udał się w drogę powrotną do miasta stołecznego. Szybko stanął pod jego bramami i skierował się ku Górnemu Miastu. Tam spotkał kręcącego się przy Ratuszu Falrica. Widząc Myrtańczyka, zaczął iść w jego stronę.
- No trudno, najwyżej jemu oddam raport Aeona - pomyślał Zielonooki.
- Jak tam zadanie, Kai? Generał już przybył do miasta? - zapytał Nordmarczyk.
- Nie. Na obóz napadły wojska Kahru. Udało nam się odeprzeć atak, ale im udało się przedostać w głąb wyspy. Zresztą, masz. Czytaj - mężczyzna podał rozmówcy list od Krwawego Topora.
- Hmmm... Grunt, że żyje. Strata Generała Nemo była wystarczająca. Wyślę do niego posłańca, żeby tu wrócił. Ale nie ciebie. Ty przydasz się gdzie indziej.
- To znaczy? - spytał nieśmiało Myrtańczyk.
- Udasz się do Cavei. Sprawdzisz sytuację w kolonii i w samym mieście. To stamtąd dostajemy cenne rudy i lepiej, żeby tego terenu nie zajął wróg.
- Masz rację. Wyruszę natychmiast po posileniu się.
- Dostaniesz jakiś prowiant na drogę. Nie możemy marnować ani chwili. Ja przekażę ten raport świrowi, ty już najlepiej idź.
- No dobra - kiwnął głową Kai.

Zielonooki nieubłaganie zbliżał się do miasta. O dziwo nic go podczas drogi nie niepokoiło. Zaczęło już świtać. Nagle mężczyzna dostrzegł wielki pióropusz dymu. Słyszał też z oddali przytłumione krzyki. Zorientował się, iż jest w pobliżu kolonii karnej, gdzie zsyłani byli najgroźniejsi przestępcy. W głowie Myrtańczyka pojawiły się dwie opcje: albo dotarli tu Kahrańczycy, co było mało możliwe; albo więźniowie wzniecili bunt. Kai postawił na to drugie. Zauważył biegnącego ku niemu rannego wojownika. Nie zważał on jednak na rany i uparcie parł naprzód. Po chwili upadł na ziemię i wyzionął ducha. Z jego pleców wystawała strzała. Zabójca mężczyzny podbiegł do Mistrza pracowni łowieckiej. Stanął kilkanaście metrów od niego.
- Kim jest? Swój czy wróg? - spytał.
- Nikim ważnym. A ty kto? - odpowiedział Zielonooki kładąc dłoń na rękojeści miecza.
- To ja tu zadaję pytania, bo JA mam kuszę. Pytam jeszcze raz: kim jesteś?
- Coś w tym jest - stwierdził Myrtańczyk w międzyczasie wymyślając nowe imię. - No dobra, masz mnie. Jestem Kuzon.
- Co tu robisz? - dopytał bandyta, nie spuszczając rozmówcy z celownika.
- Przybyłem do Cavei na gościnne występy - odparł zdawkowo Kai.
Łucznik schował broń.
- A więc jesteś jednym z nas, wyjętych spod prawa?
- Przybyłem na Archolos niedawno, ale zdążyłem już podpaść władzy.
- Zatem chodź za mną - mężczyzna wskazał ręką kolonię. - Przyda się nam każda prawilna morda.
Zielonooki dołączył do strzelca w drodze na pole bitwy między strażnikami a skazańcami.
- Co tu się dzieje? - zapytał.
Bandyta zaniósł się śmiechem.
- Ten dym nad kolonią nic ci nie mówi? Zbuntowaliśmy się przeciwko władzy i teraz staramy się jakoś utrzymać. Niby udało nam się zająć prawie całe więzienie, ale sukinsyni dostali posiłki z Cavei.
- Nie mogliście poczekać z rebelią jeszcze jakiś czas, aż przyszliby tu Kahrańczycy? Może sami by was wyzwolili.
- O nie. My mamy własne plany. My, bandyci. Z całej wyspy. Tu nie chodzi tylko o ucieczkę z więzienia. Nasz przywódca chce obalić Gubernatora i przejąć kontrolę nad wyspą.
- Kim jest wasz przywódca?
- Myślę, że o nim słyszałeś. To wielki człowiek. Dosłownie i w przenośni.
- No kto?
- Smutas.
Myrtańczykowi opadła szczęka. Tego się nie spodziewał.
- Kto?!
- Haha, no widzisz. Zaskoczony, co? To jest prawdziwy patriota mimo, że rodem Nordmarczyk. On zawsze bronił kraju przed tyranią ostatnich Gubernatorów. No mówię ci, im faktycznie sodówa do głowy uderzyła.
- Heh, jak Smutas zostanie Gubernatorem, to ciekawe do kogo będzie w opozycji - mruknął otrząśnięty już z szoku Kai.
- Coś tam mówił?
- Nic - powiedział szybko Zielonooki. - Trzeba ostrzec miasto stołeczne, że nowym hersztem bandytów jest... Smutas - mimowolnie zachichotał w myślach. - Ale najpierw zbadam sytuację w Cavei.
- Coś tam o Smutasie słyszałem... - powiedział bandyta gładząc ostrze broni.
- A, tak! Słyszałem o nim, że był zawsze w opozycji, a zła władza go zlewała.
- Tak jest! - łucznik odłożył miecz. - A najgorszy to był ten Rabittous...
Nie dokończył zdania, bowiem Myrtańczyk zręcznym ruchem, wbił rozmówcy miecz w brzuch. Ten opadł na ziemię, którą zalała krew brocząca z rany. Kai nie dobił go, bo stwierdził, że nie ma czasu i pędem ruszył ku Cavei, starając się szerokim łukiem omijać ogarniętą buntem więźniów kolonię karną.
Po krótkim czasie mężczyzna dotarł pod zamknięte bramy miasta. Krzyknął chcąc zwrócić uwagę strażników i po chwili ktoś przemówił do niego z murów:
- Spokojnie, widzieliśmy cię, ale nie otworzymy bramy. Skąd mamy mieć pewność, że nie jesteś poddanym Vlada? Albo bandytą?
- Wysłano mnie tu z miasta stołecznego, bym wybadał sytuację w kolonii i w mieście. Tego co się odwala w kolonii trudno nie zauważyć, chciałbym jeszcze dowiedzieć się czy wszystko u was gra. Potrzebujecie może czegoś?
- Każdy może powiedzieć, że przybywa z miasta stołecznego. Skąd możemy wiedzieć czy to prawda?
- No nie wiem. Ale nie sądziłem, że boicie się jednego człowieka.
Przez jakiś czas nie usłyszał odpowiedzi. Widać strażnicy się naradzali.
- A kto cię przysyła?
- Falric Roge... Roggene... Rogepowerrengers. Ten Nordmarczyk.
- Rozumiem. Dobra, zadam ci jedno pytanie. Jeśli odpowiesz dobrze, to cię wpuścimy.
- No i gitara. Pytaj pan.
- Jest wśród nas taki koleś co zna twojego szefa...
- Ej, to nie jest mój...
- Kto według Falrica jest największym podrywaczem?
- Co?
- No dawaj.
- Odpowiedź jest oczywista: Kai z Myrtany - powiedział ironicznie Zielonooki.
- Heh, ty śmieszku. Dobra, otworzyć bramę!
Gdy przybysz znalazł się już w mieście, na drodze stanął mu jeszcze ten żołnierz, z którym rozmawiał.
- Tak na serio to i ja nie znałem odpowiedzi. Zapytałem dla beki.
Myrtańczyk spojrzał na niego zażenowany. Uniósł brew.
- Jesteś poje...
- Gościa, który pomoże ci w twojej misji spotkasz na głównym placu. On udzieli ci informacji.
- Eee... Dzięki.
Kai oddalił się chyłkiem w stronę miejsca, gdzie zmierzało najwięcej osób. Zgadywał, że tam jest rynek i spotka tą osobę. Liczył, iż łatwo ją rozpozna. W końcu dotarł. Pokręcił się trochę w poszukiwaniu informatora. Po jakimś czasie znalazł jakiegoś mężczyznę wyglądającego na kogoś ważnego. Podbiegł do niego, gdy wchodził do jakiegoś budynku.
- Jestem tutaj, by wybadać sytuację w mieście. Nie mógłby mi pan pomóc? W mieście stołecznym bardzo czekają na te informacje.
Facet uniósł brew.
- Proszę do środka.
Poprowadził go do jakiegoś małego, skromnego pokoiku. Usiadł przy biurku i wyjął z szuflady kartkę i coś do pisania.
- Więc tak: w kolonii wybuchł bunt więźniów, więc potrzebujemy posiłków. Najlepiej tych z batalionu ARPJS. Nieco żywności też się przyda. No i to chyba tyle. W zamian możemy wam dać gacie i skarpety.
- Co? To jakiś żart?!
- Skądże. Kupiliśmy sporą dostawę, tak na zapas od pewnego kupca. Wyjechał on już jednak z miasta.
Myrtańczyk zdębiał. Domyślał się kim jest ten handlarz.
- To ja już pójdę - oznajmił.
- Czekamy na rezultaty - urzędnik wstał i podał rozmówcy dłoń.
Kai odwzajemnił uścisk i wziął z blatu papier z zapisanymi potrzebami Cavei. Wyszedł z budynku, kierując się ku bramie. Zignorował zmęczenie oraz chęć snu licząc, że odpocznie gdy tylko przekaże informacje Falricowi.
W końcu wyczerpany mężczyzna dotarł do Górnego Miasta Archolos. Ziewnął przeciągle i stanął przed Nordmarczykiem. Bez słowa przekazał mu list.
- Yhm... - mruknął Falric. - No dobrze, wyślemy ile możemy. Trochę nieciekawie wygląda sprawa z tym buntem, ale są również dobre wieści. Może Białe Płaszcze nam nie pomogą, ale ludzie Łejna zgodzili się dla nas walczyć. Wiesz, ci z portu.
Zielonooki ziewnął.
- Tak, wiem. Obiło mi się też o uszy, że Białe Płaszcze pozostaną neutralne.
- Na szczęście to prawda. Heh, widzę, żeś nie wyspany. Masz szczęście, nie mam dla ciebie na razie roboty. Możesz iść odpocząć. W razie czego wyślę po ciebie posłańca.
- Jest jeszcze coś. W sprawie bandytów. To oni stoją za buntem więźniów w kolonii. Ich nowym hersztem jest... Nic lepiej nie pij, bo się oplujesz.
Nordmarczyk właśnie przykładał sobie kieliszek z winem do ust.
- Nie będziesz mi życia układał - rzucił krótko.
- No dobra. Nowy hersztem bandytów został Smutas.
Falric zgodnie z przewidywaniami zachłysnął się pitym napojem. Po chwili ogarnął się, odchrząknął i zapytał:
- KTO?!
- Ostrzegałem - powiedział ponuro Kai, ziewając. - Planuje podbić stolicę i podporządkować sobie wyspę.
- Ech, i do kogo on wtedy będzie stał w opozycji.
- Nie wiem. Może do samego siebie. Albo jakiś bandzior zostanie Gubernatorem i Smutas go będzie opluwał.
- Mimo beki jaka by była, nie możemy do tego dopuścić. Idź do domu, ja wszystko przekażę Belaiarowi.
- Z przyjemnością! - zawołał Kai i szybko ruszył w stronę domu.
Tam natychmiastowo rzucił się na łóżko i ciesząc się miękkością pościeli, przymknął oczy. Zapowiadało się długie odsypianie straconego na ganianie po wyspie czasu.

Kai obudził się słysząc głośne pukanie do drzwi. Podniósł głowę i spojrzał przez okno. Niebo było granatowe, czyli była już noc. Mężczyzna niechętnie wstał, włożył kapcie i zaczął iść w stronę drzwi.
- Zaraz, kurde. Idę, kurde. Noc jest, kurde! - mówił w trakcie drogi. Otworzył drzwi. Stał w nich sąsiad Zielonookiego, Marian. - Czego?
- Dobrze, że pana zastałem - powiedział starzec chowając rękę za plecami. - Musimy porozmawiać.
- Ale panie, jest trzecia w nocy! Trza spać, żeby rano do roboty wstać!
- No tak, tak. Domyślam się, że ma pan teraz na głowie dużo obowiązków, ale to bardzo ważna sprawa. Wagi państwowej!
- Ale panie Marianie, na takie tematy nie rozmawia się na sucho.
- A kto powiedział, że na sucho? - zapytał retorycznie handlarz wyciągając zza pleców rękę dierżącą butelkę wódki.
- Proszę bardzo - Myrtańczyk zaprosił sąsiada gestem do mieszkania.
Mężczyźni usiedli przy stole w kuchni. Młodzian nalał sobie oraz są sąsiadowi alkoholu do kieliszków.
- No to co, panie Marianie? Chluśniem, bo uśniem! - powiedział Zielonooki, po czym wychylił zawartość swojego naczynia i skrzywił się. Podobnie uczynił jego kompan. - Panie Marianie, ja muszę pana o coś zapytać. Grubas powiedział mi, że pan masz kahrańskie korzenie i możesz pan mieć nas centralnie w dupie.
- Owszem, były takie plotki - przyznał starzec. - Myślałem, że mam dziadka z Kahru, będącego tragarzem w tamtejszej armii. Otóż, okazało się, że nie dziadka tylko babkę i nie wśród tragarzy tylko w Torgas i ona tam nie mieszkała tylko była tam po buty. Tak więc jestem w tej samej sytuacji co pan, dlatego staram się wspierać naszą armię jak tylko mogę najlepiej.
- W sensie gaciami? - zapytał młodzieniec, lejąc wódkę do kieliszków.
- Tak - rzekł łysol opróżniając dopiero co napełnione naczynie, podobnie jak Kai. - Słyszałem, że pan robisz w tej wojnie za posłańca...
- Panie! Ja nie jestem żadnym posłańcem, tylko przedstawicielem władz! - oburzył się Myrtańczyk.
- Oczywiście, oczywiście - uspokajał szybko sąsiad. - Mam do pana w związku z tym pytanie. Czy warto tu jeszcze być, czy może lepiej uciekać na Zachód?
- W sensie, do Myrtany?
- Oczywiście. Ale niestety podobno grubas też się tam wybiera.
- Wie pan co? Po mojemu to lepiej zostać na wyspie. Kahrańczycy mimo wszystko nie mają większych szans z armią Archolos.
- No i dobrze! Dziękuję, tylko tyle chciałem wiedzieć - ucieszył się starzec.
- To co, panie Marianie? Pimpuś-pimpuś - mężczyzna wzniósł wypełniony wódką kieliszek do góry.

Przez następne kilka dni Kai prowadził ten sam tryb życia co poprzednio i właśnie odsypiał kolejnego kaca. Był piątek wieczór. Myrtańczyk wstał niechętnie i podreptał w kierunku stołu. Chciało mu się jeść, więc na szybko przygotował sobie kolację i postawił ją na blacie. Wtedy coś mu się przypomniało, otworzył drzwi na publiczny korytarz i podniósł wycieraczkę.
- Heh, sprytni ci moi czeladnicy - mruknął. - Kazałem im przynosić do siebie gazety i o tym zapomniałem, a w międzyczasie uzbierało się tego trochę. Niezły pomysł z chowaniem ich pod wycieraczką, żeby nikt nie ukradł.
Wziął te kilka gazet i przyniósł do mieszkania. Położył na stole, po czym poszukał tej najnowszej. Zaległe postanowił przeczytać później. Zaczął jeść, lustrując przy tym słowa spisane na papierze. Pisano głównie o wojnie, gdyż był to rzecz jasna najważniejszy temat, ale nie zabrakło też wiadomości o kulturze czy sztuce. Zielonookiego interesował jednak najbardziej temat konfliktu zbrojnego Guberni z Księstwem. Było tam napisane o licznych potyczkach z bandytami w pobliżu Dusen oraz miasta stołecznego, a także o bohaterstwie żołnierzy z Ukary, którzy nie dopuścili do powstania oblężenia wojsk Kahru, skutkiem czego najeźdźczy musieli się wycofać spod miasta. Nie obyło się też bez propagandy mówiącej, że siły z Cavei, Ukary oraz fortu Masgath połączą się w kontrofensywie na wroga i wkrótce armia Archolos wypchnie Kahrańczyków z wyspy. Kai co prawda nie do końca w to wierzył, ale wieść o zwycięstwach jeszcze bardziej utwierdziła go w przekonaniu, że prędzej czy później Gubernia wygra tę wojnę. Z takim nastawieniem skończył jeść i poszedł spać.
Obudził go gwar na zewnątrz. Ewidentnie w mieście coś się działo. Podniósł się lekko i spojrzał przez okno. Szlag, było dość wcześnie. Z jakiego powodu ludzie nie dają mu się wyspać? Opadł ponownie na pościel i zamknął oczy. Hałas nie pozwalał mu jednak dalej spać. Wstał więc z łóżka, ogarnął się i wyszedł z mieszkania. Jeszcze tylko krótka wizyta w toalecie i pójdzie sprawdzić co się z tymi ludźmi dzieje. Nie zdążył jednak zrobić kilku kroków na korytarzu, gdy ze swojego lokum wyszedł także jego sąsiad, Marian. Obaj mężczyźni na swój widok zaczęli biec w stronę toalety. Zatrzymali się przy drzwiach i okazało się, że jest ona zajęta.
- Panie, dlaczego panu się zawsze chce wtedy kiedy mnie i tego samego co mnie?! - zapytał starzec.
- Nie, to panu się zawsze chce tego co mnie i wtedy kiedy mnie! - odparł Zielonooki.
Wtem drzwi do łazienki otworzyły się i stanął w nich ten sam otyły osobnik co zwykle.
- Panie Kai, afera jest! - zawołał na widok sąsiada. - Na miasto stołeczne napadli bandyci. Całą kupą! Wyrżnęli nocą strażników pilnujących jednej z bram i się wdarli za mury!
- A to pan nie na Kontynencie? - spytał zaciekawiony Kai. - Miałeś pan wyjechać.
- Panie, zabij mnie, pan, ale nie wyjechałem - powiedział żałosnym głosem grubas. - Szłem se do portu na pokład, gdy poczułem piękne zapachy egzotycznej kuchni. Pomyślałem sobie, że mam jeszcze czas, więc wstąpiłem do varanckiej restauracji. Żarłem aż miałem dość. I okazało się, że statek odpłynął beze mnie, w mordę jeża!
Myrtańczycy słysząc opowieść swojego rodaka wybuchli śmiechem.
- I co? - zapytał Zielonooki przez śmiech. - Było tak żreć? Przepraszam - rzekł odsuwając ręką sąsiada, po czym wszedł do toalety.
Po załatwieniu sprawy wyszedł z pomieszczenia na korytarz a następnie na klatkę schodową. Szybko wyszedł z terenu kamienicy i skierował się ku Górnemu Miastu. Już wiedział czemu obywatele tak hałasują - protestowali. Zapewne domagali się swobodnego opuszczenia miasta i wcale to nie było dziwne. W każdym momencie mogli ich dopaść bandyci i rozerwać na strzępy. Kai przepchnął się pomiędzy nimi i stanął przed oddziałem Straży Miejskiej pilnującym, by protestujący się tam nie dostali.
- Mam pilne sprawy w Górnym Mieście - rzucił krótko. Widząc zdziwione miny wojaków dodał: - Jestem Mistrzem Gildii Łowców. Muszę się dostać do Ratusza.
Strażnicy przepuścili go, a on szybko skierował się we wspomnianym kierunku. Wzrokiem szukał Falrica. Jeśli ktoś miał mu opowiedzieć o tej sytuacji, to właśnie on. Oskar i Fexo gdzieś zaginęli, Smutas jest wrogiem, a Gubernatorowi Epikurowi lepiej było nie przeszkadzać, więc to właśnie do Nordmarczyka Myrtańczyk musiał skierować swe kroki. W końcu go znalazł. Stał przed korpusem knechtów i wydawał im jakieś rozkazy, po czym oddalił się od nich i zauważając Zielonookiego, podszedł w jego stronę.
- Co się dzieje? - zapytał Kai, zanim Falric zdążył cokolwiek powiedzieć.
- Nie widziałeś tych tłumów pod Górnym Miastem?! Mamy problem. Bandyci zaatakowali miasto. Ot, udało im się dostać zanim zamknięto bramy. Obywatele domagają się ewakuacji.
- Więc dlaczego ich nie ewakuujecie? Oni tylko będą przeszkadzać w walce.
- Pracujemy nad tym. Wysłałem oddział żołnierzy, by sprawdzili okolice miasta. Musimy znaleźć najbezpieczniejszą drogę ewakuacji.
- A jak sytuacja w mieście?
- Port dzielnie się broni, lecz przedmieścia zostały całkowicie zajęte. Na szczęście jednak większa część Dolnego Miasta jest w naszych rękach. Mam do ciebie prośbę, Kai. Choć w obecnej sytuacji, jest to rozkaz. Zaprowadzisz obywateli w bezpieczne miejsce. Dostaniesz kilkudziesięciu ludzi do eskorty i parę wozów ze skromnymi zapasami.
- Ja? - spytał zaskoczony Myrtańczyk.
- Tak, ty. I nie mazgaj mi się tu, że nie dasz rady. Proponuję udać się do fortu Masgath. Aha! I nie idźcie do Dusen! Tam też są bandyci. Niestety musicie iść okrężną drogą przez Ampeldorf, Caveę i Ukarę.
- A droga przez Cienisty Bór?
- Wypluj te słowa! - krzyknął Nordmarczyk. - To są w większości zwykli cywile, a tamtych lasach kryją się krwiożercze bestie i czarnoksiężnicy!
- Czarnoksiężnicy? Myślałem, że to tylko plotki... bajki dla niegrzecznych dzieci... pijackie historyjki...
- Niestety to prawda. A teraz idź już. Im szybciej wyruszycie, tym lepiej. My w międzyczasie stoczymy walkę o miasto.
- No dobra. Więc idę do nich.

Po zmroku uchodźcy dotarli do Ampeldorf. Tam zorganizowano im prowizoryczny nocleg. Rankiem wyruszyli w dalszą podróż, tyle że w nieco mniejszym składzie, ponieważ wielu wędrujących postanowiło zatrzymać się w mieście. Jedni ze względu na zapasy wina, inni byli przerażeni wizją podróży na drugi koniec wyspy. Pozostali poszli dalej. Wozy ciągnięte przez konie wiozły kobiety, dzieci, kilku mężczyzn oraz zapasy uzupełnione w Ampeldorf. Całość eskortowały oddziały Straży Miejskiej oraz kilku knechtów.
Kai siedział na pierwszym wozie, otwierającym cały konwój, wysłuchując brzdąkania jednego z wojaków, siedzącego obok. Razem z nim, poza grajkiem, był jeszcze oficer, Strażnik Miejski i dwóch szeregowych knechtów. Myrtańczyk popijał sobie wino z kubka, gdy przejeżdżali przez most na Gorącą Kąpielą. Ciekaw był czy woda w tej rzece faktycznie jest tak ciepła, czy to tylko taka nazwa. Był blisko sprawdzenia tej tajemnicy, ale nie chciało mu się podnosić z miejsca. Postanowił więc zagadnąć swoich towarzyszy.
- A ta rzeka to zawdzięcza swoją nazwę temperaturze wody? - zapytał pomiędzy łykami.
- A bo ja wiem? - wzruszył ramionami oficer. - Gery, jak myślisz? - zapytał jednego z podwładnych.
- Nie mam pojęcia, panie oficerze Lucas - odparł tamten. - Nie wiem nawet co to za rzeka.
- Neil, - zwrócił się do grajka - co to za rzeka?
- Skąd mam wiedzieć? - zdziwił się mężczyzna nie przerywając grania.
- To Gorąca Kąpiel - rzekł jeden z knechtów. - To tylko taka nazwa.
- Dzięki za zaspokojenie ciekawości, Ben - powiedział Zielonooki. - Panowie, myślicie, że uda nam się dotrzeć do Masgath w jednym kawałku?
- Oczywiście, że tak! - zawołał drugi szeregowiec. - Niech no tylko Kahrańczycy albo bandyci na nas napadną, to dostaną bęcki!
- Charles, uspokój się. Najlepiej jak nas nie zaatakują - zganił kolegę Ben.
- Młode to, to i ruchliwe - skomentował Lucas.
- Poza tym bandyci trzymają się Dusen i Archolos - Kai także dorzucił swoje trzy grosze. - Smutas pewnie myśli, że jak zajmie miasto stołeczne i spichlerz państwa, to reszta kraju mu się sama podda. I chyba ma rację, więc lepiej, żeby nasi dali radę. A Kahrańczycy są podobno skupieni wokół Ukary. Wiadomo, bo muszą zdobyć kolejny przyczółek, Piscoris to za mało. Tak więc tutaj, na trakcie z Ampeldorf do Cavei, jesteśmy bezpieczni. Żyć, nie umierać - skwitował swoją wypowiedź, po czym pociągnął beztrosko kilka łyków z kubka.
Po kilkunastu minutach byli już w pobliżu następnego mostu nad kolejną rzeką, Archolą. Myrtańczyk leżał ciesząc się promieniami słonecznymi z przymkniętymi powiekami, uchylając je tylko od czasu do czasu, gdy popijał wino ze swojego blaszaka. Ben i Gery spali, Lucas przyglądał się mapie rozłożonej na kolanach, Neil przygrywał ciche dźwięki na swej lutni, a Charles obserwował co znajduje się przed nimi. Zielonooki walczył ze snem. Musiał być przecież czujny, w końcu dowodził tą wyprawą. Kontrargumentem były jednak jego słowa, że droga, którą podążają jest bezpieczna. W końcu pokusa zwyciężyła.
Obudził go Ben. Kai otworzył oczy. Zauważył, że niebo ciemnieje, co oznaczało, że nadchodzi wieczór. Westchnął ciężko i podniósł się na łokciach. Stali na drodze blisko rozwidlenia ścieżek. Po chwili usłyszał pytanie:
- Szefie, którędy jedziemy?
- Zatrzymujemy się w Cavei czy w Ukarze? - dodał ktoś.
- Hmmm... - zamyślił się Mytańczyk. - Przydałoby się sprawdzić jak wygląda sytuacja w Ukarze... Zrobimy tak: my pojedziemy na wschód, by zbadać sprawę, a reszta wozów niech ruszy na zachód, do Cavei. Wykonać!
- Tak jest! - zawołał Charles.
Konwój ruszył ponownie. Pierwszy wóz skręcił w prawo, a reszta w lewo. Zielonooki nalał sobie wina z dzbanka do blaszaka i wziął kilka łyków. Rozejrzał się dookoła. Przy wozie szło czterech wojaków, co znaczyło iż jest ich razem na zwiadzie dziesiątka. Gery ostrzył swój miecz przygłuszając tym muzykę Neila. Charles wrócił do obserwacji terenu, w czym pomagał mu Ben przyglądając się drugiej stronie. W pewnym momencie ten pierwszy przymrużył oczy jakby chciał się czemuś dokładnie przyjrzeć. Zaraz potem odwrócił się do swoich kompanów:
- Konnica wroga na horyzoncie. Kilkadziesiąt metrów od nas - powiadomił, po czym załapał z kuszę.
- Zgaduję, że to zwiad - powiedział Kai.
- Atakujemy? - spytał mniej porywczy niż kolega, Ben. - Charles, chowaj tę kuszę!
- Nie chowaj - powstrzymał go gestem Myrtańczyk. - Zaatakujemy ich. Zatrzymać wóz! Kto ma kuszę, niech ładuje i strzela w ich stronę. Kto nie, niech gotuje broń białą.
Pojazd stanął w miejscu. Kahrańczycy zauważyli go jak i jego załogę. Jeden z nich wycofał się i dokonał odwrotu. W tym momencie kilku jego towarzyszy padło od bełtów wystrzelonych przez archoliańskich kuszników, którzy zaczęli się przygotowywać do kolejnych strzałów. Kawalerzyści pochylili kopie i wyruszyli w stronę przeciwników. Zanim do nich dotarli, posypały się kolejne pociski przez co padli następni.
- Dobra, panowie! Dobywamy mieczy i czekamy - rozkazał Kai.
Zanim Charles wykonał polecenie, posłał jeszcze jednego bełta w stronę nacierających przeciwników. Trafił w konia, który szczęśliwym zrządzeniem losu upadł na sąsiedniego jeźdźca, a ten na następnego i tak dalej. Dwóch kawalerzystów utrzymało jednak pion i z bojowym zawołaniem zaatakowali kopiami. Zginęło dwóch Strażników Miejskich, ale szybko przyszła pomsta. Żołnierze Archolos pobiegli w stronę Kahrańczyków dopingując się krzykiem. Znaleźli sobie adwersarzy i zaczęli walkę.
Była to dość krótka potyczka zakończona zwycięstwem wojsk Guberni. Wojownicy cieszyli się z sukcesu, jednak radość nie mogła trwać długo. Śmierć poniosło trzech Strażników Miejskich i trzeba było ich pochować. Ocaleli dostrzegli też, że Kai jest poważnie ranny.
- Nie możemy go chyba tak zostawić - stwierdził Gery pochylając się nad Zielonookim. - Chyba jest nieprzytomny.
- Racja - zgodził się Lucas, kiwając głową.

Myrtańczyk obudził się na słomianym łóżku w jakiejś skromnej izdebce. Na prawym ramieniu miał zakrwawiony opatrunek. Był poobijany, cały tors go bolał. Spojrzał przez małe, otwarte okienko. Nadchodził wieczór. Drzwi do pokoju otworzyły się. Stanęła w nich kobieta w chłopskiej sukni. Widząc, że Zielonooki już się ocknął, wybiegła na zewnątrz i po chwili wróciła z trzema mężczyznami.
- Lucas. Ben. Charles - ranny podniósł się na łokciach. Skrzywił się z bólu, ale pozostał w tej pozycji.
- Leż spokojnie - powiedział oficer. - Odniosłeś poważne rany.
- Oj tam, byłoby gorzej, gdyby nie strzał Charlesa! - Kai machnął lekceważąco ręką. - Brawo, młody, zwaliłeś z koni prawie całą kawalerię. Ale... zaraz. Gdzie my jesteśmy?
- W jednej z wiosek przy Ukarze. Musieliśmy się tu zatrzymać, by opatrzyć ciebie i innych rannych.
- Kto jeszcze odniósł rany?
- Gery i jeszcze jakiś Strażnik - odpowiedział Ben.
- Kavor - rzekł Lucas.
- Ile czasu byłem nieprzytomny?
- Kilkanaście godzin.
- Panowie, musicie wyjść - odezwała się nagle kobieta. - Chory potrzebuje spokoju.
- Trzymaj się, szefie - powiedział Charles na odchodne.

Kuracja Myrtańczyka trwała parę dni. W tym czasie odwiedzali go żołnierze, z którymi udał się na zwiad. Rozmawiali z nim o tym co się dzieje wokół, ale mężczyzna miał wrażenie, że coś przed nim ukrywają. Jego uszy cieszyły wieści z frontu, które zawsze przynosił z Ukary Charles. Opowiadał, że miasto stołeczne zostało niemal oczyszczone z najeźdźców, że Dusen dzielnie broni się przed najazdem bandytów, a pojedyncze oddziały Kahru są gromione przez wojsko Archolos. Kai dowiedział się także, iż cywile z Archolos zostali bezpiecznie przewiezieni do fortu Masgath. Pocieszeniem dla oczu był widok pięknych pań opiekujących się nim w tych trudnych chwilach.
W środę po południu Zielonooki usłyszał przytłumioną rozmowę pod drzwiami do swojej izdebki. Niestety nie mógł usłyszeć kto i o czym rozmawia. Po chwili do pokoju wszedł Lucas z posępną miną, a za nim równie poważni Ben, Charles i Neil. Myrtańczyk od razu pojął, że coś jest nie w porządku.
- Wczoraj, we wczesnych godzinach nocnych zmarł od ran dzielny żołnierz Gery - przemówił oficer stojąc przy łóżku naprzeciwko pacjenta.
- Ale... - Kai nie mógł wydusić więcej niż to jedno słowo.
- Szefie, czas przestać cię okłamywać - rzekł Charles. - Rzeczywistość nie jest tak różowa jak ją przedstawiliśmy. Szczerze, to nie znamy szczegółów sytuacji w kraju, bo w tej dziurze ciężko jest się czegoś dowiedzieć, ale na pewno nie jest tak jak mówiliśmy. Ukara została zajęta przez wojska Kahru, Dusen przez bandytów, a Ampeldorf jest pod oblężeniem ludzi Vlada. Jedyna prawda, którą ci przekazaliśmy to to, że cywile zostali bezpiecznie przewiezieni do Masgath.
Z każdym słowem Zielonooki coraz wyżej unosił brwi ze zdumienia. Nie mógł uwierzyć w to co mu mówiono.
- Dziewki mówiły, że jesteś już w tak dobrym stanie, że można ci powiedzieć prawdę - dodał Ben.
- Skąd mam wiedzieć, że teraz mówicie prawdę? - wycedził Myrtańczyk przez zaciśnięte zęby.
- Daję oficerskie słowo honoru - rzekł Lucas przykładając prawą pięść do lewej piersi. Miał spuszczoną głowę.
- Ja też daję słowo - dołączył się Charles czyniąc tak samo.
- I ja także - powiedział Ben.
- I ja! - zawołał Neil.
Wszyscy żołnierze przez dłuższą chwilę stali ze spuszczonymi głowami oraz zaciśniętymi pięściami na sercu. Kai im uwierzył i nie namyślając się długo usiadł na krawędzi łóżka, po czym zerwał się gwałtownie.
- Wierzę wam. Ale nie czas na uprzejmości. Są w tej mieścinie jacyś wojownicy?
- Kilku myśliwych by się pewnie znalazło... - odparł niepewnie oficer. - A co...
- Ukara to dość mała mieścina - przerwał mu Zielonooki. - Stacjonuje tam więc pewnie mały garnizon. Panowie! Odbijemy to miasto!
Mężczyzna spojrzał na swoich towarzyszy. Po ich minach wnioskował, że są mocno skonsternowani. Jedynie Charles wydawał się być podekscytowany.
- Wiem, że wielu z nas może zginąć - oznajmił Mistrz Gildii Łowców. - Ale atak z zaskoczenia zwiększy szansę powodzenia. O, niezły rym - zauważył z dziecięcą radością. - Mniejsza z tym. Heh, kolejny. Ale spójrzcie. Kahrańczycy nie spodziewają się ataku ze strony małej mieściny i to jest nasz atut. Pewnie nawet nie wiedzą, że tu jesteśmy!
- Tak, to ma szanse się udać - przyznał Lucas po chwili zastanowienia.
- Właśnie! Mamy może jakieś konie? Im szybszy będzie atak, tym lepiej.
- Coś tam się znajdzie... A i kilka mamy od tych kawalerzystów, cośmy ich pokonali.
- Świetnie! Zatem zacznijcie przygotowania!
Żołnierze wybiegli z pomieszczenia i poczęli wszystko przygotowywać. Kai tymczasem poszukał swoich rzeczy i zaczął się ogarniać po tym wylegiwaniu. Pomagała mu jedna z dziewcząt, która mimo wszystko była sceptycznie nastawiona do pomysłu tak rychłego zakończenia kuracji.
- Panie, uważam, że to zbyt niebezpieczne - powiedziała, pomagając założyć mu koszulę.
- Być może, ale czy mamy coś do stracenia? Poza tym szanse na zwycięstwo są bardzo duże.
- A na pana przeżycie? Myśmy ledwo pana uleczyły, a już się pan do wojaczki rwie. Przyznać trza odwagę, ale...
- Albo głupotę - przerwał jej Myrtańczyk. - Nie wiem jak silny garnizon stacjonuje w mieście, a mimo to decyduję się na atak. Ale chcę spróbować - włożył miecz do pochwy. - Dziękuję wam za wszystko - rzekł, po czym wyszedł.
Na zewnątrz panował wielki gwar. Siedemnastu wojowników na koniach było zebranych na głównym placu, jakby na coś czekając. Spora część z nich była zdziwiona, że tak nagle kazano im walczyć. Wpatrywali się w Kai'a, który wskoczył na grzbiet ostatniego wolnego wierzchowca.
- Towarzysze! - zawołał. - Wiem, że możecie mieć teraz mieszane uczucia. Wiem, że możecie się obawiać tej spontanicznej akcji. Ale ojczyzna wzywa i jeśli zwyciężymy, nie będziecie musieli już pracować na polach. Zostaniecie bohaterami i będziecie bardzo ważną częścią odradzającego się Archolos. Najpierw, wykurzymy wroga z Ukary, a potem zobaczymy. Chyba, że wolicie przyglądać się bezczynnie, jak odbiera się wam dom. Kahrańczycy być może jeszcze nie zajrzeli do tej wioski, ale z pewnością to zrobią i spróbują was ujarzmić. Możecie temu zapobiec. Więc chwyćcie teraz za broń i idźcie z furią na wroga, by ochronić wasze rodziny! Za mną! - krzyknął, wyciągając miecz i unosząc go do góry. Wtedy też jego koń ruszył i szedł na czele pochodu.
Rozległy się głośne wiwaty i chłopi oraz myśliwi zwerbowani do wojska, ruszyli ochoczo za Zielonookim. Żony, narzeczone, dziewczyny machały jeszcze swoim oblubieńcom na pożegnanie, po czym pochowały się do chat.
Zapadł już zmrok, gdy mężczyźni zauważyli bramy miasta. Pilnowało jej dwóch wojowników, którzy byli już bardzo ospali i było to tylko kwestią czasu zanim zasną.
- Charles, Ben - Myrtańczyk zwrócił się do dwóch podwładnych - zaczajcie się i zastrzelcie ich z kusz.
- Tak jest - szepnęli niemal jednocześnie.
Mężczyźni zsiedli z koni, wyjęli kusze i podbiegli w stronę bramy czając się przy krzakach. Strażnicy padli na ziemię i to wcale nie dlatego, bo zasnęli. Po chwili strzelcy powrócili.
- Załatwione - powiedział Charles.
- Świetnie! Dobrze, towarzysze! Za mną!
Wojacy pospieszyli konie, które przeszły do galopu. Jeźdźcy z bojowym krzykiem dla dodania sobie odwagi, wjechali do miasta. Mieli broń w rękach i byli gotowi do ataku.
Bitwa potrwała do białego rana. O dziwo plan Zielonookiego się udał i wojska Kahru straciły miasto. Jak widać element zaskoczenia oraz fakt, że większość Kahrańczyków spała przechylił szalę zwycięstwa na stronę atakujących. Także słowa mężczyzny się sprawdziły - mieszkańcy witali zdobywców jak bohaterów. Kai jednak nie miał czasu na przyjmowanie wyrazów wdzięczności. Wraz z Lucasem, Benem oraz Charlesem przeszukiwali ratusz miejski w celu znalezienia jakichś cennych informacji. I odnaleźli raporty mówiące, że obok armii Księcia Vlada stali jeszcze jacyś inni żołnierze. Ponoć byli ubrani w egzotyczne, pustynne stroje, mieli opaloną skórę i w większości posługiwali się dwoma ostrzami, najczęściej zatrutymi. Były też gazety, które głosiły, iż Dusen, a później miasto stołeczne upadło pod naciskiem bandytów. Epikur zbiegł z wyspy, a Smutas mianował się nowym Gubernatorem Archolos i od razu ogłosił, że obalił dyktaturę aroganckich władz.
- A więc w naszych rękach pozostała jedynie Cavea, Ampeldorf i Masgath - stwierdził Ben.
- Na to wygląda - powiedział Charles. - Ale tu pisze, że Cavea też znajduje się pod oblężeniem, tak samo jak Ampeldorf.
- Jest napisane - poprawił go Lucas. - Więc co robimy, Kai?
- Idziemy do fortu. To są gazety sprzed kilku dni, więc Masgath jest najpewniej ostatnim bastionem na wyspie.
- Masz rację. Ale co z Ukarą?
- Niestety musimy ją zostawić za sobą. Nie jest to w porządku wobec tutejszej ludności, której daliśmy nadzieję, ale...
- Możemy w Masgath poprosić o posiłki! - zawołał Charles.
- Możemy. Więc w drogę.

Piątka wędrowców była już bardzo blisko Masgath. Jechali konno, by jak najszybciej tam dotrzeć. Będąc jednak w pobliżu miasta, zwolnili i zaczęli jechać stępem, by nie męczyć zbytnio wierzchowców. Gdy dotarli do bram podgrodzia nikt nie sprawiał im problemów, gorzej było z wejściem do Zewnętrznego Pierścienia. Ze względu na pancerze strażnicy byli skłonni wpuścić jedynie towarzyszy Myrtańczyka, ale bez niego samego. Okazali się jednak dość "elastyczni" i dali się przekonać, że Zielonooki zgubił swój mundur. Zdecydowanie najciężej było im wejść do Wewnętrznego Pierścienia, bo tam chciano wpuścić tylko i wyłącznie Bena oraz Charlesa, dzięki ich przynależności do knechtów. Kai zażądał widzenia z głównodowodzącym tej twierdzy, argumentując to tym iż ma ważne informacje. Odmówiono mu tego, jednak na jego szczęście awanturę zauważył jeden z wysoko postawionych pułkowników. Poręczył za mężczyzn przekonując przy tym, że jeżeli informacje są nic nie warte, osobiście ich oskóruje.
- Nazywam się Maurycy Branson i jestem osobistym doradcą naszego Generała, Dymitra - przedstawił się w trakcie drogi do zamku. - Macie szczęście, że na mnie trafiliście.
Mężczyźni przeszli przez Wewnętrzny Pierścień, następnie pokonali Podzamcze i dotarli do centrum dowodzenia w zamku. Tam Pułkownik Branson wyjaśnił Generałowi, starszemu już mężczyźnie z długimi wąsami, sytuację przybyszy. Potem Zielonooki opowiedział Dymitrowi jak się tu znaleźli. Wąsacz zamyślił się chwilę, po czym rzekł krążąc wokół stołu z mapą okolicy:
- Zaiste, sporo dokonaliście. Odbicie Ukary w osiemnastu było nie lada wyczynem. Cóż, ale nie będę wam już słodził. To nie czas na to. Niestety, nie otrzymacie posiłków. Najpierw zamierzam zdziesiątkować siły Vlada i Terella tutaj, a potem przejść do kontrofensywy. Jednakowoż, wasza podróż tutaj opłaciła się. Każdy dobry człowiek jest mi teraz potrzebny. Wszyscy dostaniecie awans. Wasza czwórka do stopnia pułkowników, a pan, panie Neil, na szeregowca.
Z dalszej rozmowy przybysze dowiedzieli się, że Terell Chan to bogaty kupiec z Varantu, który wsparł swoimi wojakami Księcia Vlada w walce z Archolos. W dodatku był to fanatyczny wyznawca Beliara, któremu wygnanie Bogów nie przeszkadzało w mordowaniu niewiernych. Po omówieniu szczegółów Kai, Lucas, Ben, Charles oraz Neil udali się na spoczynek do wyznaczonych im komnat. Myrtańczyk z ulgą skoczył na łóżko. To była długa i ciężka podróż, ale było warto. Nowy mundur całkiem do niego pasował. Miał jednak wyrzuty sumienia z powodu porzucenia dopiero co odzyskanej Ukary. Ale liczył, że jeszcze to naprawi. Mężczyzna zapadł w sen.
Zbudził się dopiero późnym rankiem. Wstał, ogarnął się i wyszedł na dziedziniec zamku. Był w dobrym humorze, bo wyspał się. Zauważył, że plac był nieco opustoszały. Zielonooki podziwiał przy okazji cztery wysokie wieże warowni.
- Panie pułkowniku! - usłyszał za sobą wołanie nadbiegającego knechta. - Co pan tu robi? Generał Dymitr kazał wszystkim zebrać się w Zewnętrznym Pierścieniu.
- W takim razie, co tu robicie, żołnierzu? - zapytał zdumiony Myrtańczyk.
- Należę do oddziału pilnującego zamkowego magazynu, pułkowniku! - rzekł dumnie. - Okazja czyni złodzieja.
- Tak trzymać, żołnierzu - powiedział na odchodne Kai, po czym wybiegł z zamku przez bramę i zaczął zmierzać ku Zewnętrznemu Pierścieniowi.
Po drodze minął ewakuowaną w głąb twierdzy ludność cywilną i po kilku minutach znalazł się przy Generale. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, spostrzegł za murami podgrodzia sporą armię. Wśród wojaków byli Kahrańczycy oraz ci najemnicy varanckiego kupca. Na przeciwko tej armii stały w równym szeregu archoliańskie pułki, na których czele stali ich dowódcy.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ancoron dnia Pon 20:35, 28 Maj 2018, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ancoron
WidowMaker



Dołączył: 21 Kwi 2017
Posty: 27
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z domu pod pękniętym niebem

PostWysłany: Pon 20:39, 28 Maj 2018    Temat postu:

- Przepraszam, Generale - powiedział Kai ze spuszczoną głową. - Zaspałem.
- Jest i Chan... - wyszeptał Dymitr nie przejmując się słowami podwładnego. W ręku trzymał lunetę. - Przybył ze wszystkimi ordami. Czeka nas ciężka bitwa. Ognia! - krzyknął. Na ten sygnał wszystkie armaty wojsk Guberni wystrzeliły, a zaraz potem obrońcy pobiegli na wroga.

Oblężenie trwało już kilka dni. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Wielu żołnierzy zdezerterowało przechodząc na stronę wroga, bądź starali się uciec w inny sposób. Część jednak wciąż walczyła licząc na wielkie zwycięstwo. Wewnętrzny Pierścień padł poprzedniego dnia i toczyły się walki o Podzamcze. Obecność balist oraz trebuszy wlewała jeszcze nadzieję w serca obrońców.
W centrum dowodzenia trwała właśnie narada Dymitra z nielicznymi niewalczącymi pułkownikami. Generał zarządził ewakuację cywili przez tajne przejście znajdujące się w zamku.
- Ech, biedni ci cywile... - westchnął Lucas stojący obok Kai'a. - Tyle razy muszą uciekać.
- ... Poprowadzi ich ono do zatoki, gdzie stacjonują nasze ostatnie ocalałe okręty. - kontynuował wąsacz. - Ech... Gdy sytuacja będzie już zupełnie beznadziejna, wy też się stąd ewakuujecie. Ale miejmy nadzieję, że nasze machiny mocno przetrzebią siły osłabionego już wroga.
- To dziwne, ze mimo strat, które im zadaliśmy, oni dalej idą na przód - zauważył pułkownik Maurycy.
Dalszą naradę przerwał knecht, który wbiegł jak oparzony do sztabu.
- Generale... - wysapał. - Wróg przełamał naszą obronę. Jeszcze chwila, a wkroczą do zamku.
Zapadła cisza. Nikt nic nie mówił.
- Panowie - rzekł Dymitr poważnym głosem. - Powiadomcie swoich ludzi, by szli do tajnego przejścia. Poddajemy zamek.
Słowa te mocno ugodziły Zielonookiego. Ucieczka w jego sytuacji nie była najlepszym wyjściem. Wolał walczyć do ostatniej kropli krwi. Ale rozkaz to rozkaz. Przekazał swoim podwładnym na zewnątrz, by szli do tajnego przejścia. Sam pobiegł do swojej komnaty, żeby spakować najważniejsze rzeczy i także się ulotnić. Już miał wychodzić ze swojego pokoju z tobołkiem, gdy usłyszał odgłos otwierania drzwi, w których stanął Lucas. Oparł się o framugę.
- Wiem, że ci się to nie podoba - rzekł. - Ale nie ukryjesz się tu. Chodź ze mną, idziemy do przejścia.
- Wcale nie zamierzałem się tu chować - powiedział Myrtańczyk, wymijając rozmówcę. - Po prostu się pakowałem.
- Mam nadzieję...
Gdy weszli z powrotem do głównego sztabu, by uciec tajnym przejściem, spostrzegli Generała wiążącego pętlę wiszącą na drewnianej beli przy stropie.
- Co pan robi? - zapytał zdumiony Kai.
- Żywcem mnie nie wezmą - odparł Dymitr. - Poniosę tu honorową samobójczą śmierć. Kiedyś obiecałem, że będę strzegł fortu do śmierci. Teraz zamierzam dotrzymać słowa.
- Ale... - zaczął Zielonooki, ale Lucas położył mu dłoń na ramieniu kiwając przecząco głową.
- Idźcie, chłopcy - powiedział po ojcowsku wąsacz. - Ja za wami zamknę.
Pułkownicy wykonali ostatni rozkaz, po czym przejście się zamknęło. Lucas zapali pochodnię dając trochę światła do wykutego w skale tunelu. Kai obrócił się raz jeszcze przez ramię, choć wiedział, że ujrzy jedynie kamienną ścianę. Zastanawiał się, czy podjął dobrą decyzję. Tyle razy miał wybór. Mógł zamieszkać w lesie i tam prowadzić partyzancką walkę, bądź po prostu uciec z wyspy. Zrozumiał, że młodzieńcza brawura nie zawsze jest dobrym wyjściem. I jeszcze jedno...
Archolos upadło.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.pracarchoep.fora.pl Strona Główna -> Kącik pisarski Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin